Puk, puk - jestem.
Garfield - witaj druhu 8)
Witam Świątecznie - poświątecznie...
Mam nadzieję, że podobnie jak każdy odwiedzaliście swoich rodziców i jedli, potem jedli, a potem jeszcze jedli i gdy już mieliście wychodzić, to jedliście przed wyjściem (żeby nie robić kanapek), po to by zaraz po powrocie coś przekąsić.
No więc my byliśmy do święcenia w kościele, w którym P był chrzczony. Podobnie jak i w zeszłym roku - wszystkie potrawy spoczywały wyłącznie w jego rękach, w małym koszyczku.
Zmieniło się jednak co nie co: - Pisanki, inaczej niż zwykle - malowane były osobiście przez P, a z trzech kurczaczków powróciły na Świąteczny stół tylko dwa. Jeden bowiem utopił się w chrzanie!
Cukrowy baranek tez nie miał wiele szczęścia.
Może to jego karma stracić udziec w 3 minuty po święceniu, choć ja myślę, że przesądziła o tym jego "cukrowość", a nie ślepy los.
- Potem coś jeszcze się działo, ale załóżmy, że nic takiego, co mogłoby Was zainteresować. Przeskakuję więc do "lanego poniedziałku" (lanie polegało w moim przypadku na wlewaniu w siebie pifka z teściem). Wstajemy rano i widzimy słońce! Jedziemy więc na Emaus (Krakusy wiedzą co to - od 3 roku życia, resztę odsyłam do google) i jest to pierwsza w pełni świadoma wizyta całej naszej trójki na Salwatorze. Co mam na myśli? Hmmm chyba to, że powinniśmy wpierw napaść na bank, bo młody chciał "kupić" wszystko, nie że dużo... WSZYSTKO!
Karabiny na wodę stoisko z balonami, cukrową watę, karuzele (wszystkie), odpustowe piłeczki na gumce.
No ale ma pecha, rozpoczęliśmy negocjacje i skończyło się na:
1. Balonie z helem,
2. wiatraczku,
3. podwójnym seansie na karuzeli
4. jajeczku do lania wodą
......
5. zakupie latawca (chcę być szczery więc zrobiłem odstęp, bo tak naprawdę to nie wynik negocjacji, tylko mojego "widzi-mi-się")
6. wizycie w ogródku zabaw (to też pomysł rodziców, a nie biednego dziecka) Było jak to się teraz mówi: zajefajnie... Szczególnie jak wychodziliśmy z Emaus (płacz, bo on b jeszcze chciał).
A już hard core - to zerwany podczas puszczania się 8) latawiec,
który będąc na wysokości ok 4p., poszybował ze 150m opadając na dach internatu dla dziewcząt (3piętrowy budynek), następnie przelatując za wspomniany obiekt i lądując w okolicy kolejnego czteropiętrowego budynku - tym razem biblioteki Akademii Pedagogicznej zniknął mi z pola widzenia.
Aby go odzyskać musiałem sforsować dwa ogrodzenia i stróża :D był miły, ja też byłem miły i chyba wiarygodny 8)
- A na koniec misji ratunkowej zobaczyłem, że latawiec leży obok
zamieszkałej (wskazywały na to miski) psiej budy i to całkiem sporych rozmiarów! Niestety widziałem ją od tył, zagadką było więc dla mnie co leży w środku! Spodziewałem się zobaczyć psa i miałem tylko nadzieję, że ujrzę go, gdy z latawcem w dłoni wyląduję już po właściwej stronie ogrodzenia, albo że może jakimś cudem jest przypięty do budy łańcuchem. Szybka kalkulacja: zachować spodnie i stracić frajdę (swoją i P), albo ryzykować i bawić się dalej. SKACZĘ! Okazało się jednak inaczej. Zaraz gdy wylądowałem za furtką przekonałem się, że nie ma żadnego łańcucha. A bestią mieszkającą w psim domku są.... trzy młode koty:D. Latawiec uratowany - koty były dachowe, a nie dzikie i cętkowane.
Zabawa była fantastyczna, ale zaczęło tak wiać, że odpuściliśmy latawiec i poszliśmy na zjeżdżalnię.
Tyle u mnie.
Czekam na Was